27 grudnia 2010

Dziurawy kajak

Już kiedyś o tym wspominałem: buntuję się przeciwko bagatelizowaniu postaci szatana i sprowadzaniu go do formy niegroźnego czerwonego stworka. Relacje egzorcystów mówią coś wprost przeciwnego i można by się naprawdę zacząć bać gdyby nie to, że gość jest groźny i z łatwością może przechytrzyć człowieka – ale tylko jeśli mu na to pozwolimy odpychając łaskę Boga. Trzymając się Boga diabeł może być dla człowieka tylko marnym kitowcem jak z "Power Rangers", którego z łatwością można zneutralizować. Ale nie zawsze rzeczywistość wygląda czarno-biało. 

Weźmy Faustynę Kowalską. Tak ukochaną przez Boga – Jezus wybrał ją na posłanniczkę głoszenia piękna i potrzeby Miłosierdzia Bożego. A tymczasem wiosną 1934 roku zjawia się u niej szatan pod postacią Anioła (I nic dziwnego. Sam bowiem szatan podaje się za anioła światłości - 2 Kor 11, 14) i każe jej wrzucić sporządzane pod czasową nieobecność spowiednika zapiski do pieca. Niczym wąż z ogrodu Eden: Głupstwo piszesz i narażasz tylko siebie i innych na wielkie przykrości. Cóż ty masz z tego Miłosierdzia? Po co tracisz czas na pisanie jakichś urojeń! Spal to wszystko, a będziesz spokojniejsza i szczęśliwsza! Faustyna nie miała się kogo poradzić, a widzenie się powtórzyło, więc usłuchała polecenia. Później, gdy ks. Sopoćko wyjaśnił jej fortel szatana, z mozołem próbowała odtworzyć spaloną część, ale nigdy się jej to już w pełni nie udało. 



I może to jest jakaś nauka dla mnie, prostego blogowicza. Wiele razy siedzi mi głowie myśl – że po co ta pisanina, której nikt nie czyta, że przecież można ten czas spożytkować lepiej, że pewnie co chwila grzeszę tu pychą itd. Cóż, Alleluja i do przodu! ;)

A co do szatana: każdy ma chyba ochotę choć przez chwilę w życiu ponienawidzić, bezceremonialnie nie znieść czegoś i wyrazić to najczęściej w języku łacińskim. A tu Jezus mówił, że nieprzyjaciół trzeba miłować i kicha! Mam więc dobrą wiadomość: szatana można, ba, trzeba nienawidzić!



Czy każdy święty umierał w anielskiej ekstazie, nie myśląc o ziemskim świecie?  

Żyjący pod koniec średniowiecza wielki mistyk chrześcijański św. Jan od Krzyża (Juan de la Cruz) idąc chorym i wyczerpanym do klasztoru, zapragnął szparagów, które zwykł jadać w dzieciństwie. W pobliżu kamienia, na którym usiadł, by nabrać sił, znalazł leżący pęczek tych właśnie warzyw. Dodajmy, że nie był to sezon na szparagi.



Święty brat Albert Chmielowski, powstaniec styczniowy, malarz, znany z pełnej poświęcenia pracy dla biednych i bezdomnych, tuż przed śmiercią chciał zapalić cygaro, które przestał palić w wieku młodzieńczym, wstępując do zakonu jezuitów. 

Faustyna Kowalska, której nikomu chyba nie trzeba przedstawiać, tak zanotowała w 1713. punkcie swojego dzienniczka: 

Są chwile, w których Pan Jezus spełnia moje najmniejsze życzenia. Dziś mówiłam, że pragnę widzieć kłosy zboża, a z naszego sanatorium nie widać. Usłyszał to jednak jeden z pacjentów, na drugi dzień wyszedł z sanatorium na pole i przyniósł mi kilka ślicznych kłosów.



Obfitująca w ciekawe fragmenty książka Jana Grzegorczyka pt. "Dziurawy kajak i Boże Miłosierdzie" opowiada pewne wydarzenie. Autor książki spytał, czy u sióstr, które prowadzą hospicjum, zdarzają się cuda. 

Przywieźli nam pacjenta. Wszedł normalnie na górę po schodach. Usiadł w fotelu. Zaczęłam mu tłumaczyć, czym się różni hospicjum od szpitala. Był świadom, że ma raka, ale powiedziałam mu, że powalczymy jeszcze o życie. Przede wszystkim musi dużo jeść. W tej chwili dostałam telefon i poszłam do biura. Dzwonił prawnik zajmujący się hospicjum. Nagle wpada pielęgniarka i mówi: „Siostro, on umarł”. Pobiegłam na salę, one przełożyły go już z fotela na łóżko. Oddech ustał, akcja serca ustała, rodzina płacze, człowiek nie żyje. Zaczęłyśmy się modlić, odwracam się do córki i pytam, czy był przygotowany. A ona: „Siostro, on trzydzieści lat nie był w kościele”. Biegnę, dzwonię do księdza. Mówię, że dopiero pięć minut, że mózg jeszcze nie obumarł. A on mnie objeżdża i mówi: „To siostra taka szkolona, a nie wie, że sakramenty są dla żywych, a nie dla zmarłych? Nie przyjadę, pomódlcie się. Widocznie Pan Bóg nie dał mu tej łaski”. Na te słowa trzasnęłam słuchawką. Byłam sama w dyżurce i mówię: „To po coś nam go w ogóle dał”. Zaczęłam krzyczeć na Pana Jezusa: „Dałeś nam go w ręce, a odchodzi bez pojednania. Po co nam go w ogóle dałeś!?”. Przychodzę na salę, pali się świeca, chwytam go za rękę i w tej chwili pojawia mi się myśl, nie wiem, czy to słyszę. „Glukoza i efedryna”. Mówię pielęgniarce, żeby zrobiła mu zastrzyk glukozy  z efedryną. Ona na to, że się nie wkłuje. Prosi, żebym nie urządzała przedstawienia. W końcu jednak zrobiłyśmy zastrzyk. Po jakimś czasie człowiek ten zaczyna oddychać. Więc ja znowu biegnę dzwonić do księdza. On, że oszalałam… Ale przyjechał. Rozgrzeszył, namaścił. Dwie godziny potem człowiek umarł. Na drugi dzień pytam lekarza, jak działa glukoza z efedryną. On mówi, że stosuje się ją na reanimacji i przywraca akcję serca. Wszystko się zgadza, tylko że ja tego nigdy przedtem nie słyszałam.

Abstrahując od zjawiskowej sytuacji, którą tu opisano: ależ charakterność tej siostry, ależ ewangeliczna nachalność, która tak wzruszała Jezusa. Gwałtownicy zdobywają Królestwo niebieskie!



Inna opowieść z "Dziurawego kajaka', tym razem siostry Bogny. 

Prowadziłyśmy kiedyś rekolekcje. Namalowałyśmy taki duży obraz Pana Jezusa Miłosiernego. Zdobyłyśmy też największe, jakie się dało, kartony ze sklepów i powypisywałyśmy na nich hasła: pieniądze, ubezpieczenia, majątek, inteligencja, uroda, zdrowie, przyjaciele, emerytura, praca. Zaczęłyśmy je ustawiać na scenie, aż w końcu zasłoniły Pana Jezusa. To nie był mój pomysł. To Sopoćko pisze, że my nie możemy budować tamy Bożemu Miłosierdziu; że jak chmura zasłania słońce, tak my niekiedy zasłaniamy Miłosierdzie. Jeżeli ja sobie z tych rzeczy robię zabezpieczenie, to buduję mur. Odgradzam się od Boga. Pan Jezus może przejść przez ten mur, ale On tego nie uczyni, bo jest za delikatny. On dał nam wolność. Nawet na grzech nam pozwoli. Tak jak ojciec pozwolił odejść synowi marnotrawnemu, a potem na niego czekał. Nie wyszedł, nie śledził syna i nie wołał: wróć do mnie i nie grzesz, bo ja na ciebie czekam. – Ale wybiegł mu naprzeciw. Albo kiedy owieczka zagubiła się pasterzowi, to On zostawił pozostałe i poszedł jej szukać. – Bo ta owieczka beczała. A wie pan, co beczała? „Jezu, ufam Tobie”. – Siostro, a jeżeli ta owieczka nie jest w stanie zabeczeć? Przecież Pan Jezus jest jak lekarz. Przyszedł więc też i do sparaliżowanych, do tych, którzy leżą bez przytomności. – To wtedy pozostaje modlitwa drugich. Ale nikt nie może udawać, że jest nieprzytomny. Modlimy się, by Pan wrócił choremu siły, przynajmniej na tyle, żeby mógł ten sam do Niego zawołać.

Sama mądrość.



Jakimże bossem był kard. Wyszyński. To musiał być człowiek, któremu Bóg dał zaczerpnąć łychą ze zdroju nieludzkiego miłosierdzia.  Posłuchajcie, co napisał w swoich notatkach po tym, gdy dowiedział się o śmierci Bieruta – człowieka, który jak mało kto go niszczył i zwalczał.


W obliczu każdej śmierci chrześcijanin zajmuje postawę głębokiej powagi. (…) Dziś odpada ostrze polemiki, gdyż Bolesław Bierut już uwierzył, że Bóg jest i że jest jednak Miłością. Jest więc zdecydowanie „po naszej stronie”. Po stronie przeciwnej jednak pozostali ci, którym przewodził dotąd na ziemi.(…) Bolesław Bierut umarł obciążony ekskomuniką kościelną. (…) Cześć należna woli Bożej musi być okazana. To muszę uznać i tego chcieć; muszę chcieć sprawiedliwości boga, który walczy w obronie swoich pomazańców. A jednak pragnąłbym, aby ta ostatnia przeszkoda nie istniała. Tym więcej pragnę modlić się o miłosierdzie dla człowieka, który tak bardzo mnie ukrzywdził. Jutro odprawię mszę świętą za zmarłego; już teraz „odpuszczam mojemu winowajcy” ufny, że sprawiedliwy Bóg znajdzie w tym życiu jaśniejsze czyny, które zjednają Boże miłosierdzie.

W innym miejscu, komentując fakt, że w nocy przyśnił mu się właśnie Bierut:

Tyle razy w ciągu swego więzienia modliłem się za Bolesława Bieruta. Może ta modlitwa nas związała tak, że przyszedł po pomoc. Oglądałem się za nim we śnie – i nie zapomnę o pomocy modlitwy. Może wszyscy o nim zapomną rychło, może się go wkrótce wyrzekną, jak dziś wyrzekają się Stalina – ale ja tego nie uczynię. Tego wymaga ode mnie moje chrześcijaństwo.

Ten właśnie ostatni fragment Grzegorczyk nazwał koroną jego miłosierdzia. To jest moc!




W "Dziurawym kajaku" jest także piękna opowieść o byłym szefie "Optimusa", Romanie Klusce. W nim między innymi o tym, jak "Dzienniczek" pomógł biznesmenowi przetrwać fałszywe oskarżenia i aresztowanie. Przytoczę tylko jej fragment, który może być chyba powoływany w sporach o prawdziwość "Dzienniczka" Faustyny Kowalskiej. ;)



Miałem wypadek na nartach, po którym musiałem leżeć nieruchomo na łóżku. Nie mogłem się ruszyć, lekarz mi powiedział, że jak skrzep dojdzie do serca, to nic mnie nie uratuje. Wokół nie było żadnej książki poza streszczeniem „Dzienniczka”. Wziąłem go do ręki, ale pomyślałem, że przecież takiej książki nie będę czytał, to jakieś nudy. Problem w tym, że nie potrafię nic nie robić. Nikogo nie było w domu, żeby mi podał cokolwiek innego. W akcie rozpaczy zacząłem czytać tę książkę. I tak mnie zafascynowała, że istotnie zaczęła zmieniać moje życie.
- W jaki sposób?
- Tu musimy wrócić do tego, jak funkcjonuje szef takiej dużej firmy. Miałem podwładnych – około stu prezesów. Każdy z nich prowadzi własną politykę. Potężna gra interesów. Mogę tylko zwracać uwagę, czy to, co mi się przedstawia do oceny, ma sens i logikę. Nie mogę każdego problemu ocenić pod względem technicznym, merytorycznym. Nie znam się przecież na wszystkim. Ale patrzę, czy czegoś nie kombinują. Umysł szefa potężnej firmy jest wyćwiczony w łapaniu najmniejszej niekonsekwencji. I w tym wyciągu z "Dzienniczka" zafascynowało mnie to, że nie ma tam rzeczy wewnętrznie sprzecznych. Dla mnie było niemożliwe, żeby dziewczyna po trzech klasach szkoły podstawowej zrobiła wykład miłosierdzia, który nie jest wewnętrznie sprzeczny. Jeżeli coś byłoby tam wykombinowane, to bym wyłapał. Tu zadziałała moja pycha – jestem świadomy swej intelektualnej wartości, rozkładałem Amerykanów w Polsce (sprzedawaliśmy więcej komputerów niż wszystkie firmy amerykańskie razem wzięte). Japończyków, wszystkich po kolei  - i ja mam zostać pokonany przez siostrę Faustynę? Faustyna mogła być jedynie autentycznym wykładem Pana Boga, bo tylko On mógł rozłożyć mnie, pysznego prezesa, świadomego sprawności swego umysłu. Rozpoczyna się moja przygoda uczenia się tej wielkości posłania, głębi tego, co jest fascynujące.

Niezmiernie polecam całą opowieść. 


 
Było dużo do różańca, na koniec coś do tańca. ;) 


I w przenośni: 

Siostra Jordana wybrała się na Woodstock w nowych sandałach. Po paru godzinach dorobiła się na lewej nodze przykrego obtarcia. Zdjęła więc buty i chodziła na boso. Niestety pole usiane było różnym ostrym diabelstwem, tak iż wkrótce miała już nie tylko obtarcie, ale i ranę ciętą, z której sączyła się krew. Ale co tam rany. Nie miała o nich czasu myśleć, gdyż spotkała akurat młodego człowieka, który miał ogromną potrzebę porozmawiania o księżach i Panu Bogu. Jego chęć była prawdopodobnie wzmocniona działaniem niejednego wypitego piwa. Przysiedli pod drzewem. Chłopak wpatrzył się w nogi Jordany i po krótkim namyśle oznajmił:
- Ty krwawisz!
- A tak, ale na mnie się wszystko goi jak na psie – próbowała zaszpanować Jordana.
- Ee, pieprzysz, siostrzyczko. To trzeba zdezynfekować. Dawaj nogę.
Siostra zbliżyła nogę, zobaczyła jednak, że chłopak zamierza wylać na nią zawartość swojej butelki.
- Sądzisz, że piwo tu cokolwiek pomoże?
- Jakie piwo? To czysta wóda.
I drogocenny napój, niczym olejek w Betanii, obmył zranione stopy Jordany.

Koniecznie przeczytajcie tę książkę!

20 grudnia 2010

Zapiski grudniowe

W dodatku "Rzeczpospolitej" z 9 grudnia pt. "Kościół w Polsce. Raport" na pierwszej stronie witają nas bardzo mądre wnioski siostry Barbary Chyrowicz, prof. etyki KUL. O jakim Kościele marzy? 


Marzy mi się Kościół, który się nie boi: - kontestatorów i buntowników, bo oni często z mozołem szukają prawdy, a kto nie jest przeciwko nam, jest z nami. To Kościół otwarty na dialog. Słuchać świeckich, bo Duch Święty wieje, kędy chce i Jego łaska nie spływa tylko na duchownych. To nasz Kościół. Zaangażowania kobiet w misję głoszenia dobrej nowiny, bo one na równi z mężczyznami mają udział w powszechnym kapłaństwie Chrystusa. Polityków, bo nie ma nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw. To Kościół transparentny w swojej ziemskiej działalności. Krytyki własnych błędów, bo moc w słabości się doskonali. To Kościół ludzi grzesznych, ale szczerych Izraelitów, bez fałszu. Głoszenia niepopularnych tez, bo mądrość tego świata jest głupstwem dla Boga. To Kościół zasad jasnych i wymagających, głoszonych stanowczo, ale w łagodności. Ubóstwa, bo Bóg wie, czego nam potrzeba . To Kościół „w świecie, ale nie z tego świata”. Boi się natomiast, że budując wspaniałe świątynie i pomniki, zabiegające o splendor, uznanie i wpływy, chodząc w powłóczystych szatach i jeżdżąc niezgorszymi brykami – utraci jednego, jedynego, zagubionego Kowalskiego, który bezradnie oczekiwał pomocy. On kiedyś oskarży nasz Kościół – mój Kościół. I będzie miał rację!

W tymże samym dodatku ciekawe ujęcie podejścia Kościoła do polityki kard. Nycza (którego bardzo lubię za „ludzkość”). Upatruje on rolę Kościoła w „krytycznym sumieniu demokracji” – trosce o przestrzeganie zasad i obronę godności człowieka. Tym bardziej, jeśli wielu  o tej trosce w utylitarnym biegu zapomina.

Kościół prowadzi w Polsce 100 ośrodków hospicyjnych.

Według danych Stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie, zajmującego się pomocą chrześcijanom w krajach Trzeciego Świata, rocznie za wiarę w Jezusa Chrystusa ginie 170 tys. osób.

     Na ostatniej stronie raportu ekscentryczny ksiądz Wojciech Drozdowicz z warszawskich Bielan wynotował odpowiedzi swoich parafian na pytanie o wymarzony Kościół, a wśród nich między innymi: 


    
   Dziura w płocie (o wolności). Czuję, że z pasterza owiec zamieniam się w hodowcę drobiu. Główną troską hodowcy drobiu jest dbałość  o to, żeby kury nie uciekły z kurnika. Marzę o tym, żeby wrócić do pasterzowania, a w płocie okalającym kościół pozostawić dziurę.

W seminariach duchownych wprowadzić nowy przedmiot: "Ewangelizacja Marsjan". Nikt nie wie, jak ewangelizować Marsjan. A to zmusza to poszukiwania nowych, nieznanych dróg ewangelizacji. Marsjanie to współczesna młodzież wychowana w wirtualnej rzeczywistości Internetu.

Niniejszym dziękuję sympatycznemu współlokatorowi z gocławskiej stancji za informację i użyczenie raportu!



W jednym z ostatnich „Gości” świetny wywiad z Tomaszem Adamkiem, który chwilę temu położył na deski rywala w Prudential Center w Newark. O tym, dlaczego katolik może boksować, o swojej prostej, jak ją nazywa, a przez to pięknej i intrygującej wierze w Boga. I pobudza do refleksji. Przypomniały mi się słowa z "Wyznań" św. Augustyna: Powstają prostaczkowie i zdobywają niebo, a my, z całą naszą bezduszną uczonością, tarzamy się w ciele i krwi.




Tak się składa, że i mi, i kumplowi ze stancji zbiegły się na studiach kolokwia z prawa Unii Europejskiej. A wśród tego zakresu materiału zasady stosowania prawa europejskiego: pierwszeństwa, bezpośredniej i pośredniej skuteczności. Właśnie oświeciło mnie, że równie dobrze można by to przekuć na zasady stosowania prawa boskiego, i to nie tylko przez podobieństwo nazw, ale i znaczeń.


Zasada pierwszeństwa, która mówi, że państwa członkowskie z własnej woli zdecydowały się na przystąpienie do tego systemu prawnego, więc muszą respektować zestaw praw i obowiązków, które solidarnie stworzyły. Jest tylko jedna subtelna różnica – prawo europejskie ma rysy na szkle, bo jest tworzone przez ludzi niepozbawionych głupoty czy partykularnych interesów. Prawo boskie tworzy ktoś, kto stworzył nas takich, że możemy innych kochać, kto potrafiąc nas stworzyć, musi w naturalny sposób wiedzieć co dla nas najlepsze. A że często mamy kiepskich prawników wykładających to prawo boskie to już inna kwestia. Lepiej edukować prawników, a nie odrzucać system prawny!


Mamy też zasadę bezpośredniej skuteczności. W prawie europejskim jest zróżnicowany podział – rozporządzenia są skuteczne bez żadnego dodatkowego ustawodawstwa, w przypadku dyrektyw chodzi o odpowiednie implementowanie danych norm co do wskazanego celu. Podobnie z prawem boskim: są normy pierwotne, nazywane czasami prawem naturalnym, które bezdyskusyjnie powinny być akceptowane i przyjmowane, bo są warunkiem niezbędnym dla jakiegokolwiek humanitaryzmu. Nie wolno zabijać drugiego człowieka, także w fazie rozwoju płodowego, choćby aktualne prawo krajowe mówiło co innego, podobnie jak nie wolno kraść, zdradzać osoby, której przysięgało się wierność itd. Bez tego człowiek staje się zwierzęciem – choć mówiąc tak obrażam chyba zwierzęta – staje się marionetką instynktów. Są i boskie dyrektywy – wskazania szanujące ludzką wolność i integralność – każdy kocha w inny sposób, nie da się dokładnie nakreślić komuś postępowania (choć są pewne ogólne normy, które warto przyswoić, polecam księdza Dziewieckiego!). Człowiek ma całe życie na odpowiednie implementowanie do swojej rzeczywistości tych wskazań. Dana tutaj swoboda jest poszanowaniem wolności, nie znaczy jednak, że na końcu ktoś nie powie „sprawdzam”. Powie, podobnie jak w przypadku Komisji Europejskiej.


Mamy jeszcze pośredni skutek sprowadzający się do prowspólnotowej wykładni prawa krajowego względem prawa europejskiego. Nie zawsze prawo boskie, interpretowane w dobrej wierze przez najtęższe głowy Kościoła czy wskazane w Piśmie świętym, nadąża za dynamiką współczesności. To dobry znak, że ludzkość się rozwija i nie da się jej zamknąć w schematy. I tutaj ludzką mądrością jest odpowiednia refleksja i ODPOWIEDZIALNE rozumienie, a nie gromkie wykrzykiwanie: „nie ma nic, nie zakazują, whoa!”


Prowspólnotowa wykładnia to może być też próba zrozumienia, dlaczego prawo boskie mówi tak a nie inaczej, przeczytanie nie tylko sentencji „wyroku”, ale także jego bogatego uzasadnienia. I tu też trzeba przyznać, że sędziów, szczególnie w sądach niższych instancji, mamy często kiepskich, nie potrafiących tych uzasadnień pisać. Ale każdy z nas ma dostęp do boskiego "Lexa" (informacja dla nie prawników: "Lex" to taka encyklopedia aktów prawnych i orzecznictwa, kosztująca kilka kafli lub nic - jeśli pójdziemy do wydziałowej biblioteki), a w nim wyroki Trybunału Konstytucyjnego w składzie czterech sędziów-ewangelistów, postanowienia Sądu Najwyższego (niech encykliki staną się vintage!) i głosy co przedniejszej doktryny, która najlepiej potrafi przełożyć to na język subkultur.


  •  
· 
Ks. Kudlak na swoim blogu przekleił napisany przez któregoś z blogerów Podręcznik Luzera, opisujący, jak skutecznie przegapić, przewegetować swoje życie:

Po pierwsze: Nigdy nie wstawaj i nigdy nie chodź spać o czasie. O ile to możliwe, nigdy nie planuj nic z zegarkiem w ręku i chodź zawsze zaspany. Nie da się przecenić ilości straconego dzięki tej technice czasu.


Po drugie: Spóźniaj się ile tylko zdołasz. Stres tym wywołany wzbogaci Cię o dodatkowe bezsensowne pomyłki, tłumaczenia i ciągłe poczucie winy.


Po trzecie: Myśl zawsze tylko o tym, co było i o tym, co będzie. Nigdy, przenigdy nie skupiaj uwagi na teraźniejszości. Ona najbardziej Ciebie dotyczy i jeszcze przyszłoby Ci do głowy coś zmieniać.


Po czwarte: Narzekaj. Nigdy nie podejmuj za nic odpowiedzialności, w szczególności zaś za siebie i swoje decyzje. W każdej sytuacji szukaj ludzi, sił i instytucji, na które możesz zwalić winę za swoje porażki i nieszczęścia (Los, Bóg, Rząd, System, Świat, a nawet „Oni”). Ze wszystkiego się tłumacz. I narzekaj.


Po piąte: Nigdy nie bądź kreatywny (poza pkt 4.) I nie szukaj nowych rozwiązań. Rób wszystko zawsze tak samo i nie zastanawiaj się nawet, dlaczego to tak robisz. Jeśli jesteś chaotyczny - tym lepiej, bądź chaotyczny jeszcze bardziej.


Po szóste: Mów jak najwięcej o życiu, myśl o nim, rozważaj, deliberuj i pouczaj innych, ale jak najmniej żyj. Nie martw się, słowa przyjmą wszystko.


Po siódme: Nigdy nie zachowuj porządku rzeczy. Kiedy odpoczywasz - myśl o pracy, kiedy pracujesz - planuj listę zakupów, kiedy idziesz spać - czytaj książki do późna (por. pkt 1). Najlepsi w technice tego punktu próbują zmieniać swoje życie na swoim łożu śmierci.

Genialny obserwator ludzkiej psychologii (socjologii?). Polemizowałbym z punktem drugim, bo warszawskie korki są często „siłą wyższą”, ale pozostałym punktom mogę przyklasnąć. Cholerne kotwice i kokony zamykające w sobie.


  •  
Już w piątek Wigilia świąt narodzenia Jezusa Chrystusa. Grudzień to wytrysk wielu pięknych inicjatyw, na czele ze stryczkową "Szlachetną Paczką", która konkretyzacją i bezpośredniością pomocy trafiła w dziesiątkę. Takich akcji jest w kraju w okresie przedświątecznym tysiące. I to jest piękne, it’s beautiful. Na wyżyny pomysłowości wzbiły się osoby stojące za projektem "Viral videos" tu.  Nasuwają się też gorzkie refleksje nad zagubieniem lub karykaturami sacrum , ale nie będziemy im robić reklamy. Ich problem i droga donikąd.

Chciałbym życzyć każdemu z Was spokojnych świąt spędzonych w gronie osób, których kochacie, do których macie zaufanie. By był to czas refleksji, zadumy – bez względu na to czy są to dla Was chwile religijne czy zwykłego odpoczynku. Byście mogli wzmocnić siebie, przewartościować swoje priorytety, tak jak Chrystus, który pod osłoną nocy chodził w ustronne miejsce, by porozmawiać ze swoim Ojcem, a przez to miał siły ruszać w daleką drogę. Każdemu chrześcijaninowi, także temu, którego zapomniana wyprawka pierwszokomunijna stoi zakurzona w pokoju rodziców, życzę odkrywania w te dni świąteczne tajemnicy wcielenia Boga w ludzkie ciało, tajemnicy Jego bezinteresownej miłości do człowieka. Zakończę mickiewiczowskim Wierzysz, że Bóg narodził się w betlejemskim żłobie, lecz biada ci człowieku, jeśli nie narodził się w tobie. Wszystkiego dobrego!

    25 października 2010

    Nagły atak obowiązków (który odparto)

    Zapisków jednak nie będzie, a zadecydowały o tym dwie sprawy: proza studiowania powoduje brak czasu na regularne i przemyślane wpisy, a nie chciałem uprawiać tutaj pańszczyzny, a także to, że w sobotę zostałem prezesem bliskiego memu sercu Stowarzyszenia, co skutkuje obowiązkami i jeszcze mniejszą ilością wolnego czasu. Dziękuję wszystkim, którzy czytali tego bloga, bardzo miło spędziłem tutaj ostatni miesiąc wakacji. :) Zapewne będę czasami dzielił się swoimi spostrzeżeniami na Facebooku. Pozdrawiam!


    11. grudnia: A jednak wrócą! Nie samym chlebem i obowiązkami człowiek żyje! Zostańcie państwo z nami.

    12 października 2010

    Mecz graliśmy

    Jan Paweł II nigdy nie ukrywał swoich sympatii do krakowskiego klubu przy ul. Kałuży, Cracovii. No cóż, kibicom Wisły pozostaje test z miłowania nieprzyjaciół. ;)) 

    Przy okazji pisania tekstu o Marku Citce trafiłem na relację Stanisława Terleckiego z wizyty polskiej reprezentacji piłkarskiej na papieskiej audiencji w Watykanie w 1980 roku, tuż po słynnej „aferze na Okęciu”. Warto!



    Kiedy działacze się dowiedzieli, że chcemy pójść do Papieża, dostali piany na ustach. Ale niewiele sobie z tego robiliśmy. Sporządziliśmy pismo, że jesteśmy reprezentacją Polski i marzymy o spotkaniu z Papieżem. Z Watykanu natychmiast nadeszła pozytywna odpowiedź. Nie spaliśmy prawie całą noc. Dyskutowaliśmy, jak się ubrać. Ktoś wpadł na rewelacyjny pomysł, aby założyć reprezentacyjne dresy. Od razu zjawił się przy nas tłum reporterów. Gwardia wszystkich przepuściła, ale zatrzymała esbeka. Skąd oni wiedzieli, kto był kapusiem w ekipie? Wchodzimy do Papieża… Gdy go zobaczyłem, poczułem się, jakbym był jednym z górali, który witał w czasie szwedzkiego potopu wracającego z wygnania króla Kazimierza. Było wśród nas pełno Krakusów: Iwan, Szymanowski, Maculewicz, Skrobowski, no to atmosfera zrobiła się od razu swojska. Trener Kulesza każdego przedstawiał. Ojciec Święty pytał się, gdzie byliśmy chrzczeni, wymieniał nazwiska księży z tych parafii. Genialna pamięć i orientacja. Wszyscy całowali go w pierścień. Oprócz esbeka.

    Zyga Kukla, nasz bramkarz, chłop ze wsi, miał nakazane od babci, żeby Papieża w trzewik pocałować, jak kiedyś. Klęka, schyla się, wszyscy zdębieli, Papież się zorientował i mówi: „Synu, nie musisz mnie po nogach całować, ja nie jestem Jezusem Chrystusem”.

    Przemawiałem w imieniu drużyny, bo wszyscy się bali. Powiedziałem, że prosimy o błogosławieństwo, bo jesteśmy w ciężkiej sytuacji: „Szukamy pomocy i protekcji u Waszej Świątobliwości…”. A on na to, że tej już niestety będziemy musieli u najwyższej instancji szukać. „A to ten łobuziak Terlecki — zażartował. — Kiedyś stałem na bramce i też miałem takiego lewoskrzydłowego kolegę, łobuz był”. Kiedy przedstawiano Bońka, jego menedżer Johny River powiedział: „Wasza Świątobliwość nawet nie wie, ile on jest wart, ile milionów dolarów za niego chcą dać. Już go chcą za dwa miliony, ale jeszcze chyba dadzą więcej”. Papież pokiwał głową. „Tyle jest naprawdę wart? Aaa… To za taką sumę można by kilku papieży kupić”. Wszyscy w śmiech. A potem usiedliśmy. Papież udzielał rad Młynarczykowi, jak ma się rzucać, i robił to z wielkim znawstwem. Tak się zagadaliśmy, tyle było anegdot, jak na rynku wadowickim. A potem ktoś ze świty mówi, że do tej pory najdłuższą audiencję miał prezydent USA — 45 minut, a my byliśmy prawie półtorej godziny. Papież na to: „Dlaczego? No bo mecz graliśmy — dwie połowy po czterdzieści pięć”.

    9 października 2010

    Pochwała trzeźwego myślenia

    Na ostatniej niedzielnej mszy świętej ponownie trafiłem na ciekawy fragment z Pisma Świętego. Chodzi o list św. Pawła do jednego z najbliższych współpracowników, Tymoteusza.

    Przypominam ci, abyś rozpalił na nowo charyzmat Boży, który jest w tobie przez włożenie moich rąk. Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia. Nie wstydź się zatem świadectwa Pana naszego ani mnie, Jego więźnia, lecz weź udział w trudach i przeciwnościach znoszonych dla Ewangelii według mocy Boga! Zdrowe zasady, któreś posłyszał ode mnie, miej za wzorzec w wierze i miłości w Chrystusie Jezusie! Dobrego depozytu strzeż z pomocą Ducha Świętego, który w nas mieszka.  

    (2 Tm, 6-8, 13-14)

    Moc, miłość, trzeźwe myślenie. Czyli nie bycie predestynowaną marionetką w rękach Boga, ale odważne korzystanie z własnych talentów i rozumu jako daru Boga, na chwałę Stwórcy, który nas tymi darami obdzielił, strzegąc Jego cennego depozytu. Nie zakłamanie i udawanie świętego cyborga, ale trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość, poszukiwanie prawdy i stanięcie w prawdzie wobec Boga.


    Z kolei bojaźń Pańska, która jest jednym z darów Ducha Świętego, ma inne znaczenie niż potocznie rozumiana bojaźń, ta, którą odrzuca tu św. Paweł. Sięgając po Mądrość Syracha możemy się dowiedzieć, że: Bojaźń Pańska to chwała i chluba, wesele i korona radosnego uniesienia. Bojaźń Pańska cieszy serce, daje wesele, radość i długie życie. Temu, kto się boi Pana, będzie dobrze na ostatku, a w dniu swej śmierci będzie błogosławiony. Początkiem mądrości jest bojaźń Pana. (Syr 1, 11-14) 


    Śp. Anna Świderkówna dodawała, że owa Bojaźń to głęboki szacunek do Boga, świadomość własnej małości. Takie podejście obnaża pychę i nadmierne poczucie ważności, wszelkie niezdrowe aspiracje. Uwalnia za to ludzką wolność od przypadkowych podmuchów aktualnych trendów i uświadamia obecność Ojca, który kocha swoje dzieci i jak każdego kochającego ojca ranią Go wyrządzane przez nie głupoty.

    5 października 2010

    Cisza i wrak

    Dziś chciałbym podzielić się z Wami dwiema sympatycznymi rzeczami, które wpadły w moje ręce ostatnimi czasy. 

    Na pierwszą trafiłem kilka tygodni temu czytając jedną z książek. To słowa francuskiej pisarki Madeleine Delbrel, o ciszy w mieście.

    Dlaczego nasza cisza miałaby się karmić śpiewem skowronka w polu pszenicy, nocnym odgłosem owadów lub brzęczeniem pszczół w ulu, a nie na przykład odgłosem kroków na ulicach, paplaniną kobiet na bazarze, krzykami ludzi przy pracy, śmiechem ludzi w parku, muzyką płynącą z barów? Wszystko to są głosy stworzeń, w ładzie lub nieładzie dążących ku swemu przeznaczeniu. To echo domu Boga, znaki tego życia, które zmierza w stronę naszego. Cisza to nie ucieczka, lecz skoncentrowanie się w sobie w grocie Pana Boga. Cisza to nie żmijka, którą może wypłoszyć nawet najmniejszy hałas, to raczej orzeł o silnych skrzydłach, który wznosi się wysoko nad zgiełkiem ziemi, ludzi i wiatru. 

    Drugą jest piosenka, którą polecił mi dziś zuch-kolega. Polski niszowy zespół z lat 80., który nagrał kilka kawałków za akademickich czasów. Romantyczna historia, która tak urzeka u klasyków indie rocka z przełomu lat 80. i 90. Wśród kilku piosenek stworzyli prawdziwe cudeńko! "Daleki świat". Już od pierwszych sekund wita nas mocarny hook i cudowna, wirująca melodia! Ileż tu pozytywnej energii i rytmu, śliczny głos Marka Kowalczyka, uzupełniany cichutkim śpiewem niewieścim, lekko przytłumione brzmienie. Urzeka także tekst. "Daleki świat" zespołu Wrak do ściągnięcia na stronie Słupskiego Ośrodka Kultury tu.


     

    26 września 2010

    Smells like team spirit

    Byłem dziś na mszy u łomżyńskich kapucynków. Homilia mnie uderzyła, widziałem też, że poruszyła cały malutki kościółek. Ksiądz, ojciec kapucyn, młody, uśmiechnięty, wyprostowany, dobitnie mówiący. Zaczął od przywołania znanego argumentu wątpiących: „gdyby Jezus mi się objawił to bym uwierzył”. On to zanegował. Powiedział, że pewnie wtedy kazaliby Mu stanąć na głowie. Jeśliby stanął, kazaliby Mu unieść się w górę, i tak dalej. Ewangelia dziś piękna. Zapatrzony tylko w czubek własnego nosa bogacz po śmierci trafia do piekła, i nawet z tego piekła chce, żeby Łazarz, biedak, który na ziemi żył z wrzodami przed wrotami jego pałacu, a który teraz przebywa w niebie, służył mu, dał mu wytchnienie w zasłużonym cierpieniu. Abraham dobitnie stwierdza: Wspomnij, synu, że za życia otrzymałeś swoje dobra, a Łazarz przeciwnie, niedolę; teraz on tu doznaje pociechy, a ty męki cierpisz. A prócz tego między nami a wami zionie ogromna przepaść, tak że nikt, choćby chciał, stąd do was przejść nie może ani stamtąd do nas się przedostać. Bogacz poprosił więc, żeby Łazarz poszedł choć do jego rodziny żyjącej na ziemi, by przestrzec ich przed mękami piekielnymi. Abraham odpowiedział mu krótko: Mają Mojżesza i Proroków, niechże ich słuchają. Tamten odpowiada szczerze, że gdyby któryś z umarłych poszedł do nich to się nawrócą. Abraham skwitował: Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą.

    Dziś też, choćby udowodniono, że serce w Sokółce nie ma odpowiednika na tym świecie, choćby napisano książkę z relacjami ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną albo którzy wygrali walkę z opętaniem: zanegowano by to. Nie widzi się potrzeby wyjaśnienia tej wyrwy w logice racjonalnego świata, wystarczą głośno i medialnie wypowiadane słowa o tym, że Kościół to mafia i sekta, która na pewno wszystko fabrykuje. Nie znalazłem żadnej logicznej interpretacji tego, jak bezosobowo mógł powstać tak skomplikowany świat, skąd ludzkie pragnienia, wstyd, emocje, skąd cud dziewięciomiesięcznej ciąży. Ktoś szanowany powie publicznie albo napisze w książce od biologii, że istnieje teoria Wielkiego Wybuchu i sprawa jest ucinana. A jeśli drzwi są nieszczelne i wieje przeciąg niepewności to przecież można użyć nieśmiertelnego „nauka to kiedyś wyjaśni” i można już z ulgą powrócić do prozy życia. Powtarzając oczywiście, że religia to opium, które nie daje dowodów.

    O sprawach darwinizmu chciałbym wspomnieć kiedyś odrębnie, teraz wrócę do kazania i tego wspaniałego ojca. Opowiadał on o tym, że grobu Chrystusa pilnowali żołnierze rzymscy, specjaliści, którzy pół życia spędzili na wojnie. Że za zniknięcie ciała buntownika skazanego na śmierć musiała grozić najgorsza dola. A mimo to ciało zniknęło, a kilkadziesiąt dni później przelęknieni rybacy, przyjaciele tego buntownika, dostali kopa głoszenia prawdy o Zmartwychwstaniu, i głoszą tę prawdę już dwa tysiące lat. Nieszczęście w tym, że nie było wtedy reporterów telewizji interaktywnej, którzy na żywo poświadczyliby o zastanawiającym fakcie spod groty. Choć pewnie tacy reporterzy zostaliby uznani za „upolitycznionych” i owładniętych działaniem masowego opium rozrzuconego po Izraelu przez bezczelnego buntownika. A że to właśnie o tych masach, które dopuszczają do siebie pokorę, wspominał Jezus jeszcze żyjąc, kiedy to wychwalał Boga za to, że ukrył pewne prawdy przed wielkimi swym ego, a objawił je właśnie prostaczkom, może jako jedynym otwartym na samą możliwość obecności Stwórcy we Wszechświecie?

    Ten mądry ksiądz mówił także o tym, że bieda i bogactwo to stan serca, a nie portfeli. Że biedny może być po prostu, cytat dosłowny, leniem śmierdzącym. Że kiedyś bracia kapucyni zrobili eksperyment i biednym za zupę zaproponowali pozamiatanie klasztornych schodów – zgodziła się tylko garstka. Przywoływał inne przykłady z życia pokazujące choćby to, jak współcześnie promuje się cwaniaczenie i pokazuje jako zaradność (np. zajmowania miejsca w autobusie przy ścianie i udawanie śpiącego). Mszę świętą, już po ogłoszeniach, zakończył opowieścią z życia Gandhiego, jak zauroczony Kazaniem na Górze Hindus próbował wejść do katolickiego kościoła, ale został przegoniony i wysłany do kościoła dla czarnych. I apelował, aby wprowadzać w czyn i słuchać Ewangelii, a nie jedynie ją słyszeć. Piętnował obłudę wśród katolików, tak jak piętnował ją Jezus wobec faryzeuszy. I miał rację, ciągła nauka przed nami. Choć wystarczy tak niewiele: ludzka szczerość, prawda czy pokora. Szczerość, że nie jesteśmy idealni i nie powinniśmy zajmować się pouczaniem innych, dopóki sami mamy belki w oczach. Prawda, która czasami jest trudna, brutalna, wytrącająca ze świętego spokoju. Ale też prawda o nas samych. A co za tym idzie pokora wobec Boga i błaganie o miłosierdzie. Nawet jeśli skończy się na staraniach to przecież Jezus przyszedł do grzeszników, a nie sprawiedliwych. Skruszony celnik wzruszył Jezusa, według swej miary sprawiedliwy faryzeusz Go zniechęcił. Jakże to dodające otuchy fakty.

    Tak, my w Kościele mamy dużo do poprawy, nie wolno się zasłaniać tym, że jesteśmy grzeszni. Zły nie śpi, ale trzeba go przeganiać. Jego spustoszenie przegania Benedykt XVI, który zajmuje dobitne stanowisko w sprawie molestowań seksualnych na Wyspach. Wykrzywienie chrześcijaństwa przegania abp Kazimierz Nycz, który mimo że od początku zajmował  twarde stanowisko w sprawie krzyża na Krakowskim Przedmieściu, zarządził nabożeństwa ekspiacyjne i odczytanie listu, w którym przeprasza za akty profanacji wobec krzyża. We wszystkich kościołach diecezji warszawskiej zostały odczytane m.in. takie słowa: Chcemy w dniu dzisiejszym dokonać aktu wywyższenia krzyża Chrystusowego w naszych sercach, chcemy również przeprosić za wszystkie akty profanacji dokonanej wobec tego znaku ofiarnej miłości. Chcemy przeprosić za egoizm i niechęć a nawet nienawiść do innych. Chcemy również, by ten znak był znakiem pojednania i pokoju. Potrzebujemy dzisiaj odczytania na nowo krzyża jako znaku łączenia Boga z człowiekiem, człowieka z drugim człowiekiem, nieba z ziemią. Potrzebujemy dziś ludzi żyjących mądrością krzyża, którzy będą umieli postawić dobro wspólne ponad swoimi egoistycznymi racjami, którzy odnowią nasze życie rodzinne, społeczne i polityczne. Niech to nabożeństwo będzie okazją do wejścia na ewangeliczną drogę naśladowania Chrystusa.

    Słyszę głosy, że brakowało jednoznacznego stanowiska w sprawie krzyża. A przecież to stanowisko było: i ustalenia triumwiratu z Kurią Warszawską w składzie, i późniejsze oświadczenie tejże stołecznej Kurii, i stanowisko Episkopatu Polski, i list odczytywany w parafiach w całej Polsce. Więc to już formalne przekłamanie. A nie zgadzam się także z głosami, że Kościół powinien zareagować inaczej: chciał rozwiązać ten problem pokojowo, przypomniał o wielkim błędzie upolitycznienia krzyża, nie dał się jednak wpisać w centrum tego sporu. Ludzie mają wolną wolę i mogą dawać świadectwo lub wykrzywiać idee Jezusa, powoływanie się na Chrystusa nie daje placetu do dowolnych zachowań. Warto o tym pamiętać.  

    Wrócę do tego fantastycznego ojca kapucyna. On ma charyzmat przemawiania. „Mam talent” pokazuje, jak różnorodne talenty tkwią w człowieku. Tak sobie myślę: może ten kiepski kaznodzieja, na którego nieraz trafiamy, najlepiej w diecezji opiekuje się chorymi, a ten zbywacz z konfesjonału to urodzony organizator? :) Nie bójmy się szukać i wybierać tego najlepszego fachowca od naszych usterek!

    I jeszcze jedna zastanawiająca kwestia. Tak dużo czarnego pijaru sączy się przez Polskę w stronę księży i Kościoła, tak dużo uogólnień. A z drugiej strony wymagamy powołań, i to świętych powołań. Pan Bóg stworzył ludzkie mózgi, poradzi sobie i z robotnikami do winnicy, ale czy nie powinniśmy Mu w tym pomóc? W grach zespołowych kluczową sprawą jest team spirit – duch drużyny. Członkiem Kościoła w Polsce są miliony, jeśli każdy zaangażowałby się w uzdrowienie jego ducha na pewno wyglądałoby to korzystniej, a przecież już mamy w swojej drużynie nie tyle spirit, co Spirit – Ducha Świętego. :) Traktuje się często Kościół jak homo sovieticus: wspólne czyli niczyje. Łatwiej rościć niż wziąć cząstkę odpowiedzialności.

    24 września 2010

    Na pewno stoją

    25 wrzesień 1996. Cudowny strzał za kołnierz Jose Moliny z połowy boiska w meczu z Atletico. Dwa tygodnie później, 9 października, historyczna bramka w meczu na Wembley z komentarzem Zbigniewa Bońka: „Citko w takich sytuacjach nie przebacza”. ;) W czasach, gdy Adama Małysza znała tylko żona Izabela i najwięksi zapaleńcy dwóch równych skoków, w kraju wybuchła pierwsza sportowa mania. Citkomania. Był gwiazdą, sportowcem roku 1996 (pokonał wszystkich medalistów z Atlanty), o krok od podpisania kontraktu z klubem Premiership, i wtedy właśnie, w maju 1997 roku w meczu z Górnikiem, poszło ścięgno Achillesa, operacja się nie powiodła..
     


    Podobnie jak kolega z Widzewa, Daniel Bogusz, zaczynał w Jagiellonii. W nastoletniej głowie szumiało, balangował, w kasynie przegrał kiedyś malucha. Po prostu prowadziłem życie nijakie, bezcelowe, a jeśli ma się talent, to trzeba zasuwać, a ja się tak bujałem - mówił później. Pewnego dnia usypiając chrześniaka sięgnął przypadkowo po "O naśladowaniu Chrystusa" Tomasza a Kempisa. Red. Grzegorczykowi w 2006 roku mówił: Naprawdę superlektura, cieniutka, konkretna. Zacząłem się zastanawiać nad moim towarzystwem. Czy mam kolegów czy pseudokolegów? Co chcę robić, jak chcę żyć? Z perspektywy widzę, że dużo dała mi też modlitwa mojej mamy. Widziałem, jak codziennie długo się modliła. Modlitwa za kogoś ma wielką moc. Pochodził z religijnej rodziny, ale jak sam mówił, jego wiara nie była przemyślana. Początki były ciężkie. Początkowo gdy szedł do kościoła, mówił, że załatwia ważne sprawy na mieście. W książce "Boży doping" na pytanie autora: "Opowiadają, że zanim dla pana nadszedł ten moment, Marek Citko był łobuzem.." mówił szczerze: - I teraz jestem.. Nie jestem święty, jak każdy mam swoje słabości i popełniam błędy. Ważne jednak, by w codziennym życiu umieć sobie radzić z tymi słabościami.

    Achilles zerwany, dwa piłkarskie lata wyjęte z życia, później już nigdy nie nawiązał do formy sprzed kontuzji. 

    W marcu 1997 roku w wywiadzie dla "Niedzieli" na pytanie czy swoją przyszłość wiąże z piłką, zadziwiał dojrzałością: Wola Boża. Na razie Pan Bóg pokazuje mi, że mam grać. Chwilę później Pan Bóg pokazał co innego. Czy żałuje tej kontuzji? Redaktor Onet.pl rok temu wyliczając jego sukcesy i nadzieje przed kontuzją, zakończył szczerze: "Ja miałbym pretensje do losu". - A ja nie mam. Nie tracę czasu i energii na gdybanie, rozpamiętywanie zdarzeń z przeszłości. Wolę działać. "Achilles" faktycznie bolał mnie wtedy już od stycznia, ale grała reprezentacja Polski, Widzew walczył o mistrzostwo. Byłem ambitny, chciałem pomóc chłopakom. No i stało się. Przez tę kontuzję być może nie spełniłem się do końca jako wielki piłkarz, ale spełniam się jako mąż i ojciec. Paradoksalnie: ta kontuzja przyniosła mi szczęście. Podczas rehabilitacji poznałem Agnieszkę – moją obecną żonę. Może tak właśnie miało być? Wyznaję zasadę: niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba. Nie wiem co by się stało, gdybym przeszedł do Blackburn czy do Liverpoolu. Może kupiłbym sobie pięć ferrari i zwariował?

    To jest jedna z tych rzeczy, które kręcą mnie w wierze, jak i u ludzi wierzących. Wiara, poza walorami czysto duchowej relacji z Bogiem, wyzwala ciągłe szukanie, doskonalenie się, walkę ze swoimi słabościami. Pozwala krzepnąć dojrzałości, uczy dystansu do siebie i szacunku do innych. Przecież Citko jak mało który z polskich piłkarzy miałby prawo psioczyć na los, jednak potrafi spojrzeć na to głębiej. A głębiej potrafi spojrzeć też na inne rzeczy:
     
    "W światku sportowym uchodzi pan za człowieka głęboko wierzącego, bardzo rygorystycznie przestrzegającego praktyk religijnych. Stawiany jest pan za wzór piłkarza-katolika. Czy zgadza się pan z takim zaszufladkowaniem?"
    Od razu chcę wyjaśnić, że nie ma ludzi bardziej i mniej wierzących. Są jedynie tacy, którzy wierzą w Boga, bądź nie wierzą. 

    Czy mówienie o swojej wierze było wstydliwe? Nie! Jeśli ja poważnie traktuję te sprawy, to i poważni ludzie to rozumieją i szanują. Bo skoro swoje życie postanowiłem poświęcić i oddać w ręce Pana Boga i kochać Go jak ojca, a Maryję jak swą matkę, to dlaczego miałbym się tego wstydzić?! Podobnie jak nie wstydzę się mówić, że kocham swoją żonę.


    Gra w piłkę nożną to moja praca. Każdy swoją pracą może chwalić Boga. Staram się grać jak najlepiej i w ten sposób wychwalać Boga za otrzymany dar.

    "Czy modli się pan o zwycięstwa?"
    Nigdy. Gdy wychodzę na mecz, w krótkiej modlitwie polecam Matce Bożej wszystkich zawodników. Proszę Ją, by nikomu nic złego się nie stało.

    Grając w Polonii, już pod koniec kariery mówił:

    Niektórych drażniło, że mówiłem publicznie o swojej wierze. Twierdzili, że robię sobie reklamę. A ja przecież nigdy o sprawach religijnych nie zaczynałem sam z siebie; kiedy dziennikarze pytali, to odpowiadałem. Byłem normalny. Nigdy sam nie wyskakiwałem ze sprawami duchowymi. Nic na siłę. Jestem tylko człowiekiem, bluźnię i się wkurzam, i myśli mam, że bym nogę podstawił. Tylko mam fundament i pewnych granic nie przekraczam. To media urabiały mi taki wizerunek. Nieraz z trybun krzyczeli: „Świętoszek, idź do kościoła”. Ale za bardzo się tym nie przejmowałem. Czytałem różne książki o żywotach świętych. Pamiętam, że jeden dziękował, gdy w niego kamieniami rzucali, i mówił: „Panie Boże, ale mnie kochasz”, a jak raz w niego nie rzucali, to zaczął pytać: „Panie Boże, czym Cię obraziłem, czym zgrzeszyłem?”. Tak samo sobie wytłumaczyłem to, co się ze mną działo. Diabeł jest na świecie i zawsze będzie prowokacja.

    „Nie wszyscy mają odwagę powiedzieć: „Wiara jest dla mnie najważniejszą rzeczą” - podczas rozmowy z red. Grzegorczykiem wtrącił Staszek Terlecki. 
    Bo wiesz, mówiąc to, trzeba być odpowiedzialnym. Ludzie będą cię sprawdzać, czy rzeczywiście postępujesz zgodnie ze swoimi deklaracjami. Dlatego niektórym brakuje odwagi.

    Dziś Marek Citko ma 36 lat, jest menedżerem piłkarskim, mówi, że chce udowodnić, iż w biznesie można postępować twardo, ale uczciwie. Nie. Kryzysu wiary nie miałem, zasad nie zmieniłem. Wiem, że menedżerowie piłkarscy nie mają dobrej opinii, ale w każdym środowisku są ludzie lepsi i gorsi. Wybudował dom w Sulejówku, po którym biegają dwie pociechy: dziewięcioletnia Weronika i sześcioletni Konrad. 

    Największym sukcesem człowieka wierzącego jest to, że będzie zbawiony, bo reszta sukcesów jest maleńka. Wszystko w porównaniu z wiecznością jest, o.. - Marek pstryka palcami. Jeśli człowiek tak do tego podchodzi, to nie rozpacza. "Ale swoją drogą dobrze by było, żeby w niebie bramki stały." - rzucił red. Grzegorczyk. Na pewno stoją.

    22 września 2010

    Serce mówi do serca

    Tytułowe cor ad cor loquitur to słowa beatyfikowanego trzy dni temu w Birmingham kard. Newmana i hasło przewodnie pielgrzymki Benedykta XVI na Wyspy.

    Do angielskich serc mówiło nie tylko serce, ale także żelazna logika i rozum. Papież poza naturalnymi w takich przypadkach konwencjonalnymi wypowiedziami pokusił się o wiele ciekawych spostrzeżeń. W ciągu trzech dni pielgrzymki Benedykt XVI przemawiał między innymi do uczniów brytyjskich szkół, duchownych innych wyznań, królowej, żyjących premierów Albionu i całego parlamentu angielskiego. Prawdziwa lekcja mobilności. ;)
    Młodzieży papież opowiadał o frajdzie żywej relacji z Bogiem: 

    Bóg nie tylko kocha nas tak dogłębnie i intensywnie, że możemy tylko cząstkowo próbować to zrozumieć, ale wzywa nas, abyśmy odpowiedzieli na tę miłość. Wiecie wszyscy, jak to jest, gdy spotykacie kogoś ciekawego i pociągającego i chcecie się stać przyjacielem takiej osoby. Często macie nadzieję, że oni uznają za ciekawych i pociągających was i będą chcieli być waszymi przyjaciółmi. Bóg chce waszej przyjaźni. I gdy pewnego razu nawiążecie przyjaźń z Bogiem, wszystko w waszym życiu zacznie się zmieniać. Gdy poznacie Go lepiej, zauważycie, że chcecie odzwierciedlać coś z Jego nieskończonej dobroci w swoim własnym życiu. Zacznie was pociągać praktykowanie cnót. Zaczniecie dostrzegać chciwość i samolubstwo oraz wszelkie inne grzechy, jakimi one rzeczywiście są, niszczycielskie i niebezpieczne tendencje, powodujące głębokie cierpienia i wyrządzające wielkie szkody i zechcecie sami unikać wpadania w te pułapki. Zaczniecie odczuwać współczucie dla ludzi przeżywających trudności oraz zapragniecie uczynić coś, aby im pomóc. Zechcecie udać się z pomocą ubogim i głodnym, zechcecie pocieszać smutnych, być dobrymi i wielkodusznymi. I pewnego razu sprawy te zaczynają mieć dla was znaczenie a wy wkraczacie na drogę do stania się świętymi.

    Na spotkaniu międzyreligijnym mówił o tym, że wiara żyje w symbiozie z nauką i że tylko wiara może wyjaśnić nam "nasze pochodzenie i nasze przeznaczenie":

    Wasza obecność i świadectwo w świecie wskazują na fundamentalne znaczenie dla życia człowieka tego duchowego poszukiwania, w jakie jesteśmy zaangażowani. Zgodnie z właściwymi im kompetencjami nauki humanistyczne i przyrodnicze dostarczają nam bezcennego zrozumienia aspektów naszego istnienia i pogłębiają nasze pojmowanie działania fizycznego wszechświata, które może być wykorzystane, aby przynieść wielkie owoce rodzinie ludzkiej. A jednak te dyscypliny nauki nie odpowiadają i nie mogą odpowiedzieć na podstawowe pytanie, ponieważ wszystkie one poruszają się na zupełnie innym poziomie. Nie mogą zaspokoić najgłębszych pragnień ludzkiego serca, nie mogą w pełni wyjaśnić nam naszego pochodzenia i naszego przeznaczenia, dlaczego i po co istniejemy, nie mogą nawet dostarczyć nam wyczerpującej odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?”.

    Poszukiwanie sacrum nie pomniejsza wartości innych dziedzin ludzkich poszukiwań. Przeciwnie, umieszcza je w kontekście, który wzmaga ich znaczenie jako dróg odpowiedzialnego wypełniania naszego panowania nad stworzeniem. W Biblii czytamy, że po zakończeniu dzieła stworzenia Bóg pobłogosławił naszych pierwszych rodziców i rzekł do nich: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” (Rdz 1,28). Powierzył nam zadanie badania i wykorzystywania tajemnic przyrody, by służyły wyższemu dobru. Co jest tym wyższym dobrem? W wierze chrześcijańskiej wyraża się ono jako umiłowanie Boga i naszego bliźniego. Tak więc angażujemy się w świat z całego serca i entuzjastycznie, mając jednak zawsze na względzie służbę wyższemu dobru, aby nie zniszczyć piękna stworzenia, wykorzystując je do celów egoistycznych. W ten sposób prawdziwa wiara religijna kieruje nas poza bieżącą użyteczność ku transcendencji. Przypomina nam o możliwości i konieczności nawrócenia moralnego, o obowiązku życia w pokoju z naszym bliźnim, o doniosłości zintegrowanego życia. Właściwie zrozumiane, przynosi ono oświecenie, oczyszcza nasze serca i jest natchnieniem do działań szlachetnych i wielkodusznych, z korzyścią dla całej rodziny ludzkiej.

    W Parlamencie Brytyjskim mówił o miejscu religii w procesie politycznym:

    Kluczowe pytanie w tej kwestii brzmi: gdzie można znaleźć etyczne podstawy dla wyborów politycznych? Tradycja katolicka utrzymuje, że obiektywne normy rządzące prawym działaniem są dostępne dla rozumu niezależnie od treści Objawienia. Zgodnie z takim rozumieniem rola religii w debacie politycznej polega nie tyle na dostarczaniu tych norm, tak jakby nie mogły być one znane niewierzącym – a tym mniej na proponowaniu konkretnych rozwiązań politycznych, które znajdują się całkowicie poza kompetencjami religii – ale raczej na dopomaganiu w oczyszczeniu i rzucaniu światła na stosowanie rozumu do odkrywania obiektywnych zasad moralnych. Ta „korekcyjna” rola religii względem rozumu nie zawsze jest mile widziana, gdyż, po części ze względu na zniekształcone formy religii, takie jak sekciarstwo i fundamentalizm, może być ona postrzegana jako stwarzająca sama poważne problemy społeczne. Z drugiej strony zakłócenia te powstają wówczas, gdy zbyt małą uwagę przywiązuje się do oczyszczającej i kształtującej roli rozumu w obrębie religii. Jest to proces dwukierunkowy. Jednakże bez korekt jakie daje religia, także rozum może paść ofiarą wypaczeń, tak jak ma to miejsce wówczas, kiedy jest manipulowany przez ideologię lub używany w sposób stronniczy, nie uwzględniający w pełni godności osoby ludzkiej. Takie nadużywanie rozumu zrodziło przede wszystkim handel niewolnikami a także wiele innych przejawów zła społecznego, w szczególności ideologie totalitarne XX wieku. Dlatego właśnie pragnę zasugerować, że świat rozumu i świat wiary – świat racjonalności świeckiej i świat wiary religijnej – potrzebują siebie wzajemnie i nie powinny się obawiać podjęcia głębokiego i stałego dialogu dla dobra naszej cywilizacji.

    Religia nie jest problemem, który powinni rozwiązywać prawodawcy, ale żywotnym wkładem w debatę narodową. W tym świetle, nie mogę nie wyrazić mojego zaniepokojenia rosnącą marginalizacją religii, zwłaszcza chrześcijaństwa, które ma miejsce w pewnych kręgach, nawet w państwach, w których duży nacisk kładzie się na tolerancję. Istnieją ludzie, którzy opowiadają się za wyciszeniem głosu religii lub przynajmniej jej usunięciem do sfery czysto prywatnej. Są tacy, którzy twierdzą, że należy odwodzić od publicznych obchodów takich świąt, jak Boże Narodzenie, w wątpliwym przekonaniu, że może to jakoś obrażać wyznawców innych religii czy niewierzących. Są też i tacy, którzy twierdzą – paradoksalnie dążąc do wyeliminowania dyskryminacji – że od chrześcijan zajmujących funkcje publiczne powinno się wymagać niekiedy, aby działali wbrew własnemu sumieniu. Są to niepokojące oznaki niezdolności docenienia prawa wierzących do wolności sumienia i swobody wyznania, ale także uprawnionej roli religii w sferze publicznej.

    W londyńskim Hyde Parku nawiązywał do postawy kard. Newmana:

    Newman, podobnie jak niezliczone rzesze świętych, którzy poprzedzili go na drodze naśladowania Chrystusa, uczył, że „miłe światło” wiary prowadzi nas do urzeczywistnienia prawdy o nas samych, naszej godności jako dzieci Bożych oraz wspaniałego przeznaczenia, jakie czeka nas w niebie. Pozwalając, by światło wiary zajaśniało w naszych sercach i pozostając w tym świetle przez naszą codzienną jedność z Panem na modlitwie i udziale w życiodajnych sakramentach Kościoła, sami stajemy się światłem dla naszego otoczenia, wypełniamy swą „funkcję prorocką”; często, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, przybliżamy ludzi o krok bliżej do Pana i Jego prawdy. Bez życia modlitwą, bez przemiany wewnętrznej, która zachodzi dzięki łasce sakramentów, nie możemy, mówiąc słowami Newmana, „promieniować Chrystusem”, stajemy się tylko kolejnym „cymbałem brzmiącym” w świecie wypełnionym coraz większym hałasem i zamętem oraz fałszywymi ścieżkami prowadzącymi jedynie do zawodu i złudzeń.

    Wiele głosów wskazuje, że papież jest kolejnym, który zatrzymał Anglię, a nawet całe Wyspy Brytyjskie. Oby na dłużej i bardziej skutecznie niż w polskim etosie o Wembley. Po uzdrowieniu politycznym i gospodarczym czas na moralność i ducha!

    18 września 2010

    Dieta od Koheleta

    Na dźwięk słowa Kohelet wielu zapewne rzednie mina. Mroki zacofanego średniowiecza, ciemne wieki, bezrefleksyjny lęk przed Bogiem, asceza, asceza, Szymon Słupnik, asceza. :) Jakoś nam umyka, że przecież to samo średniowiecze to ekscentryczny, radosny św. Franciszek z Asyżu, który rozmawiał z kwiatami i że, tak jak wykrzywia się hagiograficznie świętych, tak można trochę wykrzywiać obraz tamtych dni, że może ktoś wymieszał zdrową bojaźń i szacunek do Boga, świadomość Jego żywej obecności w życiu, z pustym lękiem i zastraszeniem. Jak było naprawdę już się chyba nie dowiemy, choć moje wyobrażenie nieba to między innymi spokojne, wieczne dysputy z ciekawymi  bohaterami ludzkości!

    Wydaje się, że Kohelet wcale nie wzdychał klasycznego "marność nad marnościami i wszystko marność" unosząc się anielsko nad ziemią i myśląc tylko o tym, żeby przenieść się już na drugą stronę. Śmiem twierdzić, że była to zwykła konstatacja rzeczywistości, która się wykoleja. Być może była to konstatacja gwałtownika, który na wykolejony radykalizm odpowiada szlachetnym radykalizmem, ale przecież nikt nie każe nam wlewać starego wina do nowych bukłaków. Przyzwyczajenia, forma życia się zmienia, choć pewne rzeczy są uniwersalne. Tak jak opis rzeczywistości z kohelecich czasów, prawdopodobnie sprzed dwóch wieków przed narodzinami Chrystusa:


    Oto jest ktoś sam jeden, a nie ma drugiego, i syna nawet ni brata nie ma żadnego - a nie ma końca wszelkiej jego pracy, i oko jego nie syci się bogactwem: "Dla kogoż to się trudzę i duszy swej odmawiam rozkoszy?" To również jest marność i przykre zajęcie. (Koh 4,8)


    Jak wiadomo w biblijnym żargonie syna i brata nie muszą wiązać więzi krwi, a jedynie przyjacielskie, więc te słowa zgadzają się tym bardziej. Coś mi się wydaje, że i dwadzieścia dwa wieki temu, i dwanaście wieków temu współcześnie kształceni psychoterapeuci mieliby pełne ręce roboty. "Nie ma końca wszelkiej jego pracy": a wydawałoby się, że pracoholizm to bolączka tylko naszych zelektryfikowanych czasów. Chyba jeszcze ciekawszy jest drugi człon spostrzeżeń syna Dawida: "duszy swej odmawiam rozkoszy". Rozkoszy współcześnie światu nie brakuje, ale czy są to rozkosze duszy? Cisną się na usta słowa protestu nad kreowanym szczególnie przez czwartą władzę  trendem. Ks. Pawlukiewicz kiedyś mądrze powiedział: na filmie pornograficznym się nie rozpłaczesz, na wzruszającym, głębokim filmie już tak. Skąd to się bierze? Protestuję, jeśli ktoś mówi, że dusza to pojęcie ściśle religijne. Może po prostu tej duszy w sobie nie zauważa?

    Można spojrzeć na ten cytat także dosłownie: jakie piękno trwi w rodzinie, która nadaje sens życiu, jest podstawową komórką, która kształtuje człowieka, tworząc z niego integralną osobę. Próbuje się w tej chwili sprowadzić coś pierwotnego i sprawdzonego przez dziesiątki pokoleń do roli formalnoprawnej dowolności, którą bez problemu można zastąpić dziwolągami w rodzaju: rodzic A i rodzic B. "I oko jego nie syci się bogactwem": ta mina seniora rodu, kiedy na święta zgromadzi wokół siebie całą gromadkę potomków. :)



    Dieta od Koheleta


    Składniki:

    3 prawdziwych przyjaciół
    2 tygodnie urlopu
    0 nadgodzin
    1 godzina karmienia duszy dziennie


    Dodatek deserowy: 1 kochająca płeć przeciwna

    Ilość składników można oczywiście zmieniać w zależności od możliwości i potrzeb. W razie wątpliwości skontaktuj się z autorem (tylko dzięki specjalnemu łączu utworzonemu specjalnie dla was przez aniołów!) lub tłumaczem (benedyktyni z Tyńca od "Biblii Tysiąclecia"), gdyż każda dieta niewłaściwie stosowana zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu - duchowemu. :)

    14 września 2010

    Po co się nienawidzić?

    W książce Saint-Exupery'ego, o której wspominałem kilka dni temu, książce, która w świetny i intrygujący, tj. ciężki do nadążenia, sposób miesza autobiograficzne wspomnienia pilota z refleksjami na temat świata i człowieka, trafiłem na piękny apel pacyfisty (co znamienne: została napisana w 1939 roku, zapewne jeszcze przed wrześniem). Podobnie jak Orwell, autor "Małego księcia" czynnie uczestniczył w hiszpańskiej wojnie domowej, w czasie drugiej wojny światowej latał w dywizjonach rozpoznawczych, 31 lipca 1944 roku wystartował do misji fotografowania niemieckich wojsk w okolicach Lyonu, okazała się być tą ostatnią, przynajmniej w tym życiu. 

    Jest coś wstrząsającego w tej historii: Francuz pisze bardzo dobitny tekst o bezsensie wojny, o bezsensie nowych relatywnych ideologii, a chwilę później, mimo że po słusznej sprawie obrońców, musi w tym bezsensie uczestniczyć.



    Wszyscy mniej lub więcej wyraźnie czują potrzebę nowych narodzin. Ale są i fałszywe rozwiązania. Zapewne można ożywić ludzi ubierając ich w mundury. Będą śpiewać hymny wojenne i łamać się chlebem jak towarzysze. Znajdą może to, czego szukali: smak powszechnej społeczności. Ale cóż, kiedy zginą od tego chleba!

    Można odkopać drewniane bożki i wskrzeszać stare mity, które kiedyś okazały się w pewnym stopniu skuteczne. Można powołać do życia mistyków pangermanizmu czy cesarstwa rzymskiego. Można upajać Niemców poczuciem, że są Niemcami i rodakami Beethovena. Można tym odurzyć nawet pastucha od świń. To z pewnością łatwiejsze niż zrobienie z tego pastucha drugiego Beethovena. 

    Ale te bożki są mięsożernymi bożkami. Ten, który umiera dla postępu wiedzy albo dla zwalczania chorób, umierając służy równocześnie życiu. Może jest to i piękną rzeczą oddać życie w obronie ojczystego kraju, ale dzisiejsza wojna, odkąd ją prowadzi iperytem i samolotami, jest już tylko krwawą rzezią. Zwycięstwo przypada temu, kto zgnije ostatni. I obaj przeciwnicy rozkładają się nawzajem. Przeciwnicy chowają się za cementowe mury i wysyłają noc po nocy eskadry, które torpedują wnętrzności wroga, burzą ośrodki jego życia, paraliżują wszelką twórczość. W świecie przemieniającym się w pustynię pragnęliśmy znaleźć współtowarzyszy. Ale nie potrzeba nam wojny, aby odczuwać ciepło sąsiedniego ramienia w pochodzie do tego samego celu. Wojna nas oszukuje. Nienawiść nic nie dodaje do zapału tego pochodu.

    Po co się nienawidzić? Jesteśmy unoszeni przez tę samą planetę, jesteśmy załogą tego samego okrętu. I chociaż dobrze jest, kiedy różne cywilizacją przeciwstawiają się sobie, żeby wytworzyć syntezę, to ich wzajemne pożeranie się jest zawsze rzeczą potworną. 

    Od zakończenia drugiej wojny światowej minęło 65 lat, jednak jeśli dobrze się zastanowić to każda kolejna dekada miała w sobie pierwiastek krwawego bezsensownego wyniszczania: od wojny koreańskiej przez wojnę wietnamską, Pal Pota, Afganistan, Rwandę, Bałkany po Irak. Współcześnie też pochopnie jest stwierdzić, że nastał pokój na świecie: wspomnę tylko regularne mordowanie chrześcijan w krajach islamskich za wiarę czy kontynuowana zabawa w ciuciubabkę w Iraku. No więc właśnie, po co się nienawidzić? Nie jestem na tyle naiwny, żeby wierzyć świat bez złych emocji tu na ziemi, mam chociaż nadzieję, że może tąpną jakoś proporcje: w innym przypadku nie chcę mi się nawet myśleć o przyszłości cywilizacji uśmiercającej ducha.

    Exupery chwilę później wspomina o jeszcze jednym zagrożeniu, często przywoływanym jako negatywny skutek rewolucji przemysłowej: 

    Można nas jedynie wyzwolić pomagając w uświadomieniu nam wspólnego celu. Trzeba więc szukać takiego, który rzeczywiście może nas wszystkich połączyć. Chirurg badając chorego nie słucha jego skarg: poprzez niego chce uzdrowić człowieka w ogóle. Chirurg przemawia językiem uniwersalnym. To samo robi fizyk, kreśląc swoje równania obejmuje nimi równocześnie atom i mgławicę. I tak dalej aż do prostego pasterza. Gdyż ten, co pod gwiazdami pokornie pilnuje kilku owiec, jeżeli ma świadomość swojego zadania, staje się czymś więcej niż sługą. Jest posterunkiem. A każdy posterunek jest odpowiedzialny za całe państwo.

    Nie jestem też alterglobalistą, żeby bezwzględnie potępiać globalizację i kapitalizm, ale chyba trzeba być świadomym jego zagrożeń, tego, że człowieka w fabryce czy korporacji łatwo można przedmiotowo sprowadzić do rzędu wołu czy bezrefleksyjnej mrówki. Już małe dziecko jest świadome, że powierzenie realnej odpowiedzialności i wskazanie wspólnego celu to rzecz piękna. Choćby to miał być mecz piłkarski, obrona własnej bramki, by zwyciężyć. To rodzi tożsamość!

    Ilu mamy obecnie w Polsce prawdziwych państwowców u władzy? Kim byliby dziś Rudy, Zośka i Alek, jak byliby odbierani? Czy słowo "dobro wspólne" może jeszcze brzmieć poważnie we współczesnej Polsce?