Już kiedyś o tym wspominałem: buntuję się przeciwko bagatelizowaniu postaci szatana i sprowadzaniu go do formy niegroźnego czerwonego stworka. Relacje egzorcystów mówią coś wprost przeciwnego i można by się naprawdę zacząć bać gdyby nie to, że gość jest groźny i z łatwością może przechytrzyć człowieka – ale tylko jeśli mu na to pozwolimy odpychając łaskę Boga. Trzymając się Boga diabeł może być dla człowieka tylko marnym kitowcem jak z "Power Rangers", którego z łatwością można zneutralizować. Ale nie zawsze rzeczywistość wygląda czarno-biało.
Weźmy Faustynę Kowalską. Tak ukochaną przez Boga – Jezus wybrał ją na posłanniczkę głoszenia piękna i potrzeby Miłosierdzia Bożego. A tymczasem wiosną 1934 roku zjawia się u niej szatan pod postacią Anioła (I nic dziwnego. Sam bowiem szatan podaje się za anioła światłości - 2 Kor 11, 14) i każe jej wrzucić sporządzane pod czasową nieobecność spowiednika zapiski do pieca. Niczym wąż z ogrodu Eden: Głupstwo piszesz i narażasz tylko siebie i innych na wielkie przykrości. Cóż ty masz z tego Miłosierdzia? Po co tracisz czas na pisanie jakichś urojeń! Spal to wszystko, a będziesz spokojniejsza i szczęśliwsza! Faustyna nie miała się kogo poradzić, a widzenie się powtórzyło, więc usłuchała polecenia. Później, gdy ks. Sopoćko wyjaśnił jej fortel szatana, z mozołem próbowała odtworzyć spaloną część, ale nigdy się jej to już w pełni nie udało.
I może to jest jakaś nauka dla mnie, prostego blogowicza. Wiele razy siedzi mi głowie myśl – że po co ta pisanina, której nikt nie czyta, że przecież można ten czas spożytkować lepiej, że pewnie co chwila grzeszę tu pychą itd. Cóż, Alleluja i do przodu! ;)
A co do szatana: każdy ma chyba ochotę choć przez chwilę w życiu ponienawidzić, bezceremonialnie nie znieść czegoś i wyrazić to najczęściej w języku łacińskim. A tu Jezus mówił, że nieprzyjaciół trzeba miłować i kicha! Mam więc dobrą wiadomość: szatana można, ba, trzeba nienawidzić!
Czy każdy święty umierał w anielskiej ekstazie, nie myśląc o ziemskim świecie?
Żyjący pod koniec średniowiecza wielki mistyk chrześcijański św. Jan od Krzyża (Juan de la Cruz) idąc chorym i wyczerpanym do klasztoru, zapragnął szparagów, które zwykł jadać w dzieciństwie. W pobliżu kamienia, na którym usiadł, by nabrać sił, znalazł leżący pęczek tych właśnie warzyw. Dodajmy, że nie był to sezon na szparagi.
Święty brat Albert Chmielowski, powstaniec styczniowy, malarz, znany z pełnej poświęcenia pracy dla biednych i bezdomnych, tuż przed śmiercią chciał zapalić cygaro, które przestał palić w wieku młodzieńczym, wstępując do zakonu jezuitów.
Faustyna Kowalska, której nikomu chyba nie trzeba przedstawiać, tak zanotowała w 1713. punkcie swojego dzienniczka:
Są chwile, w których Pan Jezus spełnia moje najmniejsze życzenia. Dziś mówiłam, że pragnę widzieć kłosy zboża, a z naszego sanatorium nie widać. Usłyszał to jednak jeden z pacjentów, na drugi dzień wyszedł z sanatorium na pole i przyniósł mi kilka ślicznych kłosów.
Obfitująca w ciekawe fragmenty książka Jana Grzegorczyka pt. "Dziurawy kajak i Boże Miłosierdzie" opowiada pewne wydarzenie. Autor książki spytał, czy u sióstr, które prowadzą hospicjum, zdarzają się cuda.
Przywieźli nam pacjenta. Wszedł normalnie na górę po schodach. Usiadł w fotelu. Zaczęłam mu tłumaczyć, czym się różni hospicjum od szpitala. Był świadom, że ma raka, ale powiedziałam mu, że powalczymy jeszcze o życie. Przede wszystkim musi dużo jeść. W tej chwili dostałam telefon i poszłam do biura. Dzwonił prawnik zajmujący się hospicjum. Nagle wpada pielęgniarka i mówi: „Siostro, on umarł”. Pobiegłam na salę, one przełożyły go już z fotela na łóżko. Oddech ustał, akcja serca ustała, rodzina płacze, człowiek nie żyje. Zaczęłyśmy się modlić, odwracam się do córki i pytam, czy był przygotowany. A ona: „Siostro, on trzydzieści lat nie był w kościele”. Biegnę, dzwonię do księdza. Mówię, że dopiero pięć minut, że mózg jeszcze nie obumarł. A on mnie objeżdża i mówi: „To siostra taka szkolona, a nie wie, że sakramenty są dla żywych, a nie dla zmarłych? Nie przyjadę, pomódlcie się. Widocznie Pan Bóg nie dał mu tej łaski”. Na te słowa trzasnęłam słuchawką. Byłam sama w dyżurce i mówię: „To po coś nam go w ogóle dał”. Zaczęłam krzyczeć na Pana Jezusa: „Dałeś nam go w ręce, a odchodzi bez pojednania. Po co nam go w ogóle dałeś!?”. Przychodzę na salę, pali się świeca, chwytam go za rękę i w tej chwili pojawia mi się myśl, nie wiem, czy to słyszę. „Glukoza i efedryna”. Mówię pielęgniarce, żeby zrobiła mu zastrzyk glukozy z efedryną. Ona na to, że się nie wkłuje. Prosi, żebym nie urządzała przedstawienia. W końcu jednak zrobiłyśmy zastrzyk. Po jakimś czasie człowiek ten zaczyna oddychać. Więc ja znowu biegnę dzwonić do księdza. On, że oszalałam… Ale przyjechał. Rozgrzeszył, namaścił. Dwie godziny potem człowiek umarł. Na drugi dzień pytam lekarza, jak działa glukoza z efedryną. On mówi, że stosuje się ją na reanimacji i przywraca akcję serca. Wszystko się zgadza, tylko że ja tego nigdy przedtem nie słyszałam.
Abstrahując od zjawiskowej sytuacji, którą tu opisano: ależ charakterność tej siostry, ależ ewangeliczna nachalność, która tak wzruszała Jezusa. Gwałtownicy zdobywają Królestwo niebieskie!
Inna opowieść z "Dziurawego kajaka', tym razem siostry Bogny.
Prowadziłyśmy kiedyś rekolekcje. Namalowałyśmy taki duży obraz Pana Jezusa Miłosiernego. Zdobyłyśmy też największe, jakie się dało, kartony ze sklepów i powypisywałyśmy na nich hasła: pieniądze, ubezpieczenia, majątek, inteligencja, uroda, zdrowie, przyjaciele, emerytura, praca. Zaczęłyśmy je ustawiać na scenie, aż w końcu zasłoniły Pana Jezusa. To nie był mój pomysł. To Sopoćko pisze, że my nie możemy budować tamy Bożemu Miłosierdziu; że jak chmura zasłania słońce, tak my niekiedy zasłaniamy Miłosierdzie. Jeżeli ja sobie z tych rzeczy robię zabezpieczenie, to buduję mur. Odgradzam się od Boga. Pan Jezus może przejść przez ten mur, ale On tego nie uczyni, bo jest za delikatny. On dał nam wolność. Nawet na grzech nam pozwoli. Tak jak ojciec pozwolił odejść synowi marnotrawnemu, a potem na niego czekał. Nie wyszedł, nie śledził syna i nie wołał: wróć do mnie i nie grzesz, bo ja na ciebie czekam. – Ale wybiegł mu naprzeciw. Albo kiedy owieczka zagubiła się pasterzowi, to On zostawił pozostałe i poszedł jej szukać. – Bo ta owieczka beczała. A wie pan, co beczała? „Jezu, ufam Tobie”. – Siostro, a jeżeli ta owieczka nie jest w stanie zabeczeć? Przecież Pan Jezus jest jak lekarz. Przyszedł więc też i do sparaliżowanych, do tych, którzy leżą bez przytomności. – To wtedy pozostaje modlitwa drugich. Ale nikt nie może udawać, że jest nieprzytomny. Modlimy się, by Pan wrócił choremu siły, przynajmniej na tyle, żeby mógł ten sam do Niego zawołać.
Sama mądrość.
Jakimże bossem był kard. Wyszyński. To musiał być człowiek, któremu Bóg dał zaczerpnąć łychą ze zdroju nieludzkiego miłosierdzia. Posłuchajcie, co napisał w swoich notatkach po tym, gdy dowiedział się o śmierci Bieruta – człowieka, który jak mało kto go niszczył i zwalczał.
W obliczu każdej śmierci chrześcijanin zajmuje postawę głębokiej powagi. (…) Dziś odpada ostrze polemiki, gdyż Bolesław Bierut już uwierzył, że Bóg jest i że jest jednak Miłością. Jest więc zdecydowanie „po naszej stronie”. Po stronie przeciwnej jednak pozostali ci, którym przewodził dotąd na ziemi.(…) Bolesław Bierut umarł obciążony ekskomuniką kościelną. (…) Cześć należna woli Bożej musi być okazana. To muszę uznać i tego chcieć; muszę chcieć sprawiedliwości boga, który walczy w obronie swoich pomazańców. A jednak pragnąłbym, aby ta ostatnia przeszkoda nie istniała. Tym więcej pragnę modlić się o miłosierdzie dla człowieka, który tak bardzo mnie ukrzywdził. Jutro odprawię mszę świętą za zmarłego; już teraz „odpuszczam mojemu winowajcy” ufny, że sprawiedliwy Bóg znajdzie w tym życiu jaśniejsze czyny, które zjednają Boże miłosierdzie.
W innym miejscu, komentując fakt, że w nocy przyśnił mu się właśnie Bierut:
Tyle razy w ciągu swego więzienia modliłem się za Bolesława Bieruta. Może ta modlitwa nas związała tak, że przyszedł po pomoc. Oglądałem się za nim we śnie – i nie zapomnę o pomocy modlitwy. Może wszyscy o nim zapomną rychło, może się go wkrótce wyrzekną, jak dziś wyrzekają się Stalina – ale ja tego nie uczynię. Tego wymaga ode mnie moje chrześcijaństwo.
Ten właśnie ostatni fragment Grzegorczyk nazwał koroną jego miłosierdzia. To jest moc!
W "Dziurawym kajaku" jest także piękna opowieść o byłym szefie "Optimusa", Romanie Klusce. W nim między innymi o tym, jak "Dzienniczek" pomógł biznesmenowi przetrwać fałszywe oskarżenia i aresztowanie. Przytoczę tylko jej fragment, który może być chyba powoływany w sporach o prawdziwość "Dzienniczka" Faustyny Kowalskiej. ;)
Miałem wypadek na nartach, po którym musiałem leżeć nieruchomo na łóżku. Nie mogłem się ruszyć, lekarz mi powiedział, że jak skrzep dojdzie do serca, to nic mnie nie uratuje. Wokół nie było żadnej książki poza streszczeniem „Dzienniczka”. Wziąłem go do ręki, ale pomyślałem, że przecież takiej książki nie będę czytał, to jakieś nudy. Problem w tym, że nie potrafię nic nie robić. Nikogo nie było w domu, żeby mi podał cokolwiek innego. W akcie rozpaczy zacząłem czytać tę książkę. I tak mnie zafascynowała, że istotnie zaczęła zmieniać moje życie.
- W jaki sposób?
- Tu musimy wrócić do tego, jak funkcjonuje szef takiej dużej firmy. Miałem podwładnych – około stu prezesów. Każdy z nich prowadzi własną politykę. Potężna gra interesów. Mogę tylko zwracać uwagę, czy to, co mi się przedstawia do oceny, ma sens i logikę. Nie mogę każdego problemu ocenić pod względem technicznym, merytorycznym. Nie znam się przecież na wszystkim. Ale patrzę, czy czegoś nie kombinują. Umysł szefa potężnej firmy jest wyćwiczony w łapaniu najmniejszej niekonsekwencji. I w tym wyciągu z "Dzienniczka" zafascynowało mnie to, że nie ma tam rzeczy wewnętrznie sprzecznych. Dla mnie było niemożliwe, żeby dziewczyna po trzech klasach szkoły podstawowej zrobiła wykład miłosierdzia, który nie jest wewnętrznie sprzeczny. Jeżeli coś byłoby tam wykombinowane, to bym wyłapał. Tu zadziałała moja pycha – jestem świadomy swej intelektualnej wartości, rozkładałem Amerykanów w Polsce (sprzedawaliśmy więcej komputerów niż wszystkie firmy amerykańskie razem wzięte). Japończyków, wszystkich po kolei - i ja mam zostać pokonany przez siostrę Faustynę? Faustyna mogła być jedynie autentycznym wykładem Pana Boga, bo tylko On mógł rozłożyć mnie, pysznego prezesa, świadomego sprawności swego umysłu. Rozpoczyna się moja przygoda uczenia się tej wielkości posłania, głębi tego, co jest fascynujące.
Niezmiernie polecam całą opowieść.
Było dużo do różańca, na koniec coś do tańca. ;)
Dosłownie: Przystanek Jezus 2010
I w przenośni:
Siostra Jordana wybrała się na Woodstock w nowych sandałach. Po paru godzinach dorobiła się na lewej nodze przykrego obtarcia. Zdjęła więc buty i chodziła na boso. Niestety pole usiane było różnym ostrym diabelstwem, tak iż wkrótce miała już nie tylko obtarcie, ale i ranę ciętą, z której sączyła się krew. Ale co tam rany. Nie miała o nich czasu myśleć, gdyż spotkała akurat młodego człowieka, który miał ogromną potrzebę porozmawiania o księżach i Panu Bogu. Jego chęć była prawdopodobnie wzmocniona działaniem niejednego wypitego piwa. Przysiedli pod drzewem. Chłopak wpatrzył się w nogi Jordany i po krótkim namyśle oznajmił:
- Ty krwawisz!
- A tak, ale na mnie się wszystko goi jak na psie – próbowała zaszpanować Jordana.
- Ee, pieprzysz, siostrzyczko. To trzeba zdezynfekować. Dawaj nogę.
Siostra zbliżyła nogę, zobaczyła jednak, że chłopak zamierza wylać na nią zawartość swojej butelki.
- Sądzisz, że piwo tu cokolwiek pomoże?
- Jakie piwo? To czysta wóda.
I drogocenny napój, niczym olejek w Betanii, obmył zranione stopy Jordany.
Koniecznie przeczytajcie tę książkę!